W mojej głowie toczyła się ostatnio porywająca debata, walka na argumenty „za i przeciw posiadaniu w domu suszarki bębnowej”. Argumenty przeciw, reprezentowane przez moją ekologiczną naturę punktowały, że nie ma szans, żeby miało sens kupowanie masy elektroniki, która ma zastąpić kawałek sznurka i wiatru, a do tego płacić za to całkiem porządne pieniądze.
Argument technologiczno-nowoczesny przebijał się głosem, iż dobre suszarki pozwalają oszczędzać czas i zadbać wizualnie o porządek w mieszkaniu. Chwalą sobie je rodzice małych dzieci. Argument ten jest o tyle mało wiarygodny, że rodzice małych dzieci nie tylko mają inną definicję porządku w mieszkaniu jak i z czasem nabywają zdolności punktowej utraty ostrości widzenia. Jest to zdolność adaptacyjna, pozwalająca nie widzieć rzeczy do zrobienia, na którą nie mamy czasu, co pomaga uniknąć przestymulowania żyłki na czole.
Jedyny argument, w który mogę uwierzyć, to to, że praca suszarki potrafi tak zaabsorbować małe człowieki, tak jak najnowszy odcinek świnki Peppy, że daje to czas rodzicom na wypicie wystarczającej dawki kofeiny, żeby pociągnąć przez resztę dnia.
Dyskusja przybrała niespotykany obrót, gdy odkryłam jak wiele ubrań, nawet tych codziennych ma na metce zakaz wirowania w suszarce bębnowej.
Hola, hola, powiecie, ale kto i po co czyta metki?
Niestety prawda jest taka, że z fast fashion jest jak z fast foodem, wybieramy łatwą dostępność i niską cenę zamiast jakości. Ładne i tanie ubrania spierają się i mechacą szybciej, kolory blakną, mankiety przecierają. Na pocieszenie i otarcie łez można w prawdzie kupić kolejny t-shirt za 39 zł lub na wyprzedaży za 15 zł, który równie szybko podzieli ten sam los. Tylko czy produkowanie kolejnych tekstylnych śmieci to rozwiązanie którego chcemy?
Niestety wymówka, że zniszczone ubrania przydadzą się do roboty na działce lub będą idealne na Runmaggedon przestaje być wiarygodna w dniu 5 rocznicy odkąd „od jutra biegam regularnie” oraz wtedy gdy przyznamy się sobie, że pobrudzić się na działce najbardziej możemy grabiąc liście. Od leżenia na hamaku jeszcze nikt się nawet nie spocił.
Czytanie metek to Batman łazienkowej ekologii. Niewidzialna pomocna ręka, która swoje życie poświęca ratowaniu Gotham Twoich finansów i środowiska.
Wyznaje on parę prostych zasad, jak dla przykłady pranie tylko wtedy gdy bęben pralki jest maksymalnie wyładowany, ustawianie pralki na minimalną efektywną temperaturę (po co prać w 40 stopniach jak dopiera się w 30 stopniach?), dozowanie proszku zgodnie z instrukcją (a nie na zapas, tak żeby 2 przecznice dalej też wiedzieli po samym zapachu, że idę w czystym). Łazienkowy Mroczny Rycerz gdyby mógł przewieszałby Twój wełniany sweter, który powinien suszyć się na płasko żeby się nie porozciągać, wyciągałby czarną skarpetkę z białego prania, żeby wszystkiego nie zafarbowała i odradzałby kupowanie sztucznych ubrań, które w praniu uwalniają mikroplastik, którego Gotham już od lat nie może się pozbyć.
Podsuwałby Ci te środki czystości naturalnego pochodzenia, które są łatwiej biodegradowalne w oczyszczalni i nie zanieczyszczają środowiska, oraz mydła i szampony w kostkach i tekturowych opakowaniach. On w końcu wie, że to że coś się mniej pieni nie świadczy o tym, że gorzej czyści.
A na czym stanęło w kwestii suszarki?
W tej kwestii przydałaby się pomoc i ekspertyza Gothamowego Alfreda